Oprac.Części 1-2Części 2-3Interpr./Char.
I
Widzimy przymorski obszar Tamizy (rzeka w Wielkiej Brytanii), po którym kursuje „Nellie”, krypa (płaskodenny niewielki statek). Załoga odpoczywa podczas postoju, a są wśród niej: kapitan- dyrektor różnych towarzystw; prawnik- posiadacz jedynej poduszki na statku; księgowy- wiecznie z dominem; Marlow – leniwie przygląda się światu. Zapadał zmierzch. Wodą rządziły prądy przypływów, które podnosiły wszystkie statki. W oddali latarnia Chapmana oświetlała drogę do portu. Widać było cienie miasta, Londynu.
Marlow określał je mianem „jednego z najciemniejszych zakątków na ziemi” i tym zdaniem rozpoczął swoją opowieść. Był to człowiek o zapadniętych policzkach, żółtej cerze, prostych plecach, wyglądzie ascety, z długimi ramionami zwisającymi wzdłuż ciała. Marlow był marynarzem, ale w przeciwieństwie do innych prowadził życie podróżnicze, a nie osiadłe.
Kontynuuje opowieść i prosi, aby słuchacze wyobrazili sobie czasy rzymskie, kiedy to 1900 lat wcześniej na ziemie angielskie przybyli Rzymianie. Przywieźli ze sobą blask nowożytnej cywilizacji, który do tej pory lśni. Kunszt budowania statków opanowali do perfekcji i pływali po morzach pięknymi żaglowcami. Dowódca statku tryremy o trzech rzędach wioseł płynął w górę rzeki wioząc towary i rozglądając się wokoło. Miał do picia jedynie wodę w Tamizie, więc jego ludzie musieli chorować od tego. Byli odważni stawiając kroki w „ciemności” – tak określa zacofaną cywilizacyjnie wobec Rzymu Anglię. Dowódca rzymski miał dużo odwagi albo nadzieję, że spotka go wysoka nagroda za pracę tutaj. Musiał czuć obrzydzenie do tego świata, żal czy nienawiść.
Rzymianie zagarniali co chcieli, gdyż byli silniejsi. Nie potrzebowali większej administracji, ponieważ brali siłą. Była to kradzież z włamaniem, masowe morderstwo na wielką skalę (dzisiaj: ludobójstwo). Marlow rozpoczyna opowieść o swojej wyprawie do Afryki. Od dzieciństwa marzył o odkrywaniu nowych lądów. Brał do rąk mapy i szukał miejsc, gdzie chciałby pojechać, kiedy dorośnie. Był wśród nich biegun północny, na którym nie był i już chyba nie wyruszy w tamtą stronę. Zatrzymywał swój wzrok na wielkiej rzece w Afryce. Tam chciał pojechać. Przypomniał sobie o towarzystwie handlowym działającym tam, była to spółka z Europy. Oni po prostu musieli mieć tam jakiś statek. Zanudzał wszystkich znajomych i rodzinę pragnieniem wyjazdu tam. W końcu dotarł do ciotki, która znała żonę jednego z członków administracji spółki. Pomogła mu.
Dostał nominację po tym, jak jeden z kapitanów zginął z rąk krajowców. Później dowiedział się, iż był nim Duńczyk Fresleven, a zginął z powodu kur. Twierdził, iż został oszukany przy kupnie kur, zszedł na ląd i okładał kijem wodza wioski, Murzyna. Dla próby jego syn dźgnął Duńczyka dzidą między łopatki i zabił go. Następnie wszyscy przestraszeni tubylcy uciekli do lasu, a i parowiec szybko odpłynął. Kiedy tam Marlow był, wieś opustoszała a zwłoki, bielejące kości kapitana leżały nietknięte.
Marlow szybko chciał podpisać umowę. Poszedł więc do gmachu spółki. Przyjęły go dwie kobiety robiące na drutach coś z czarnej wełny. Wszystko odbywało się tam w atmosferze tajemniczości. Potem domyślał się, iż była to brama do świata ciemności, z którego niewielu wracało, aby zobaczyć te kobiety raz jeszcze.
Podczas badania lekarskiego doktor zmierzył Marlowowi czaszkę, zawsze tak robił z ludźmi jadącymi do Afryki. Pytał jeszcze, czy Marlow nie miał w rodzinie nikogo chorego psychicznie. Miał pewną teorię związaną z ludźmi wyjeżdżającymi tam, lecz nie zdradzał jej nikomu.
Podczas pożegnania z ciotką mówiła mu, iż jest działaczem przez duże „D”, ponieważ ma misję cywilizowania ludzi Afryki. On odparł, iż jedzie tam dla interesów i ma zamiar przysparzać zysku spółce. Rozstawał się z nią z uczuciem jakby nie jechał w inne miejsce świata, ale do wnętrza ziemi. Wsiadł na francuski parowiec i ruszył do portu przeznaczenia, zawijając do każdej napotkanej przystani. Każdy dzień na horyzoncie wyglądał podobnie, jakby nic nie zmieniało się. Zmarłych na statku z różnych powodów ludzi wrzucano po prostu do wody i nikt się nimi nie przejmował. Czasami spotykali jakieś łodzie, ale rzadko. Raz napotkali statek wojenny ostrzeliwujący ląd, nie było tam żadnych budynków, ani nawet szopy. Działa waliły po chaszczach. Byli to Francuzi prowadzący jedną ze swoich wojen. Dostarczyli im listy i płynęli dalej. Mówiono, iż na tym wojennym statku załoga umierała na febrę w ilości 2-3 osób dziennie.
Po 30 dniach żeglugi zobaczył ujście rzeki Kongo, gdzie znajdowała się stolica urzędowa Konga Belgijskiego. Praca Marlowa miała zacząć się 200 mil dalej, więc od razu ruszył w górę rzeki do miejsca o 30 mil w górę rzeki. Kapitanem jego statku był Szwed. Ponieważ wiedział, iż Marlow jest marynarzem, zaprosił go na mostek. Rozmawiali o urzędnikach i Szwed kpił z urzędników. Żaden z nich nie nadawał się do pracy w górze rzeki, nikt z nich nie wytrzymałby tam. Marlow przyznał, iż celem jego podróży jest góra rzeki i sam przekona się, jak tam jest. Któregoś dnia kapitan spotkał człowieka, też Szweda, który powiesił się na drzewie z niewiadomych powodów. W końcu dopłynęli do przystani spółki, gdzie wysadził Marlowa i jego 4 skrzynie dobytku. Tam pożegnali się.
Marlow szedł w poszukiwaniu jakiegoś urzędnika, miejsca noclegu. Zauważył Murzynów. Było ich sześciu i szli pod górę. Pracowali przy budowie kolei. Na głowie nieśli kosze pełne ziemi, a wyglądali na wychudzonych i niemal zagłodzonych. Każdy miał na szyi żelazną obrożę i byli połączeni łańcuchem. Przypadkowo zszedł do niewielkiej doliny i zobaczył wśród drzew ciała Murzynów. Ci ludzie jeszcze żyli, ale praca doprowadziła ich do stanu wycieńczenia. Byli tam, aby umierać. Jednemu z nich, wyglądającemu na chłopca, podał suchara.
Inni Murzyni siedzieli zgięci jak kąty trójkąta, tacy byli chudzi i umierający. Marlow określa ich mianem kątów. Czołgali się do rzeki, by napić się wody.
Udał się do stacji, gdzie spotkał białego człowieka. Był to urzędnik księgowy, który zachował nienaganne maniery i ubranie europejskie. Miał biały kołnierzyk i gorset, był uperfumowany. Przebywał w Afryce już trzy lata. Chwalił się, iż jedną z tutejszych kobiet wyuczył krochmalenia koszul i kołnierzyków. Poszli razem do stacji, budynków kompanii handlowej. Były w złym stanie.
Od owego urzędnika po raz pierwszy Marlow usłyszał nazwisko Kurtz. Miał to być agent najlepszy w Afryce, wybitny człowiek, kierownik stacji handlowej. Zajmował się pozyskiwaniem kości słoniowych i przysyłał ich najwięcej ze wszystkich. Poprosił Marolowa, aby gdy spotka Kurtza, przekazał mu, iż wszystkie dokumenty i księgowość są prowadzone bez zarzutu. Księgowy nie lubi wysyłać do niego listów, bo posłańcy często nie dochodzą do stacji centralnej w Leopoldville (dzisiaj Kinszasa w Kongo). Zdradził także, iż rada spółki w Europie chce Kurtza awansować na ważne stanowisko.
Kolejnego dnia Marlow wraz z 60 ludźmi wyruszył pieszo w podróż 200milową do Leopoldwille. Każdy z niewolników niósł 60- funtowy ładunek. Szli po niskiej trawie wydeptanymi ścieżkami. Rzadko kiedy spotykali ludzi. Raz potknął się o ciało Murzyna z przestrzeloną głową. Innym razem spotkał białego z grupą Zanzibarczyków „pilnujących porządku” w dżungli nie wiadomo przed kim. Szedł z nim jakiś otyły biały człowiek, który mdlał w słońcu i Marlowa drażniło to, że musi cucić go. Zapytany o cel tej wędrówki, odpowiedział, iż chce zarobić. Pewnego razu dostał gorączki i trzeba było go nieść. Tragarze niemal podnieśli bunt, ponieważ mężczyzna był za ciężki.
Piętnastego dnia marszu dotarli do stacji centralnej. Tam dowiedział się, iż jego parowiec leży na dnie. W rozmowie z dyrektorem zapytał, co właściwie będzie miał robić, skoro nie ma statku? Miał wydobyć go, wyremontować i ruszyć w rejs. Te wszystkie działania zajęły Marlowowi kilka miesięcy.
Podczas pierwszej rozmowy z dyrektorem ten nie poprosił nawet, aby kapitan usiadł. Był w centrali już trzy okresy po trzy lata i mimo że większość agentów chorowała i ulegała plagom chorób, dyrektor trzymał się niewzruszony. Mawiał, iż powinni tam przyjeżdżać agenci bez wnętrzności. Poinformował go któregoś dnia o chorobie Kurtza.
Pewnego razu zapaliła się szopa i magazynowane w niej materiały spłonęły. Wychłostano pewnego Murzyna, ale chodziły słuchy, że dyrektor skorzystał na tym. Poznał wtedy młodego agenta. Miał on misję wyrób cegieł. W okolicy nie było jednak ani jednej cegły, ponieważ do uruchomienia fabryki potrzebował jakiejś części z Europy. Nie przysyłano mu jej od roku. Ludzie w stacji bardzo donosili na siebie i plotkowali. Agent ten opowiadał o Kurtzu, który był kierownikiem stacji w głębi kraju i jego wielkich osiągnięciach, świetlanej przyszłości. Marlow odniósł wrażenie, że pojawienie się Kurtza nie jest dla nich obu, agenta i dyrektora stacji pożądane. Zagraża ich karierze.
Marlow czekał na nity. Statek już był wyciągnięty i gotowy do pracy, ale miał dziurę w dnie. Potrzebował nitów do załatania dziury. Przeklinał, iż na wybrzeżu było ich pełno, a tu nie ma ani jednego. Pisał listy, tragarze przynosili co jakiś czas belki perkalu i kretonu, ale nie było nitów. Prosił agenta o list, ale ten był bezsilny. Opowiadał mu o jakimś hipopotamie, który wychodzi na stację handlową nocą i buszuje w niej. Ludzie zastawiają na niego pułapki i strzelają, ale ma patent na przeżycie. Nikt z ludzie nie ma takiego patentu.
Polubił swoich mechaników, którymi ludzie gardzili z racji braku ogłady, a szczególnie kotlarza o brodzie do pasa. Miał on 6 dzieci i hodował gołębie. Oznajmił mu z radością, że dostaną nity za trzy tygodnie. Tańczyli z radości na statku jak wariaty. Nie dostali nitów. Za to przybywali do nich goście, biali i tragarze. Naznosili różnego rodzaju materiały. Była to Wyprawa Odkrywcza Eldorado kierowana przez wuja dyrektora stacji. Jej celem była grabież wszystkiego, co można zabrać z wnętrza tego lądu.
II
Marlow leżąc na statku podsłuchał rozmowę dyrektora stacji ze swoim wujem. Dotyczyła Kurtza, czego Marlow się domyślał. Dyrektor uskarżał się, iż Kurtz odesłał przydzielonego człowieka i panuje nad tamta ziemią jak władca. Pewnego razu wiózł łodzie z kością słoniową do stacji centralnej, ale nieoczekiwanie wraz z kilkoma Murzynami zawrócili. Towar przesłali łodziami dalej, a sam Kurtz wrócił łodzią kilkaset mil. Nie chciał spotkać się z nikim ze stacji. Ma tez wielki wpływ na radę spółki, gdyż jest najważniejszym dostawcą kości słoniowej. Wuj tłumaczył dyrektorowi, że to jest jego terytorium działania, że Kurtz nie może mu stawiać warunków. A jednak dyrektor narzekał. Mówili też o chorobie Kurtza i braku pomocy z ich strony, ale to przecież z powodu odległości. Na szczęście dyrektor jest zdrowy, inni umierają od różnych chorób i nawet nie zdąży ich odesłać. Zdaniem dyrektora Kurtz miał nieść postęp i człowieczeństwo, ale tego nie robił.
Wyprawa Eldorado poszła wreszcie w puszczę i wkrótce usłyszano o śmierci ich osłów.
W końcu też naprawiono statek i ruszyli w podróż. Po drodze zabrali jako załogę kilku ludożerców. Mieli ze sobą mięso hipopotama, które po jakimś czasie zaczęło się psuć i strasznie śmierdziało. Miał na statku dyrektora i czterech pielgrzymów z kijami. Czasami dobijali do brzegu, na którym witał ich ktoś z budki, wymachiwał, dla kogo największą wartością było hasło „kość słoniowa”.
Zmierzali w kierunku jądra ciemności- serca Afryki- bardzo powoli z powodu awarii rur. Było tam bardzo spokojnie i słyszeli warkot bębnów. Nie wiedzieli, czy znaczą wojnę, czy może coś innego. Mogli wyobrażać sobie, iż są pierwszymi odkrywcami tego lądu. Często wynurzali się zza zakrętu, a tam witały ich rozkrzyczane twarze tubylców i nie wiedzieli, co ów krzyk oznacza. Najgorsze były podejrzenia, iż ci ludzie dzicy nie są nieludzcy. Gdy są nieludzcy, łatwo można z nimi walczyć, wykorzystywać i nienawidzić. Chociaż z głębi tego krzyku tubylców słychać było człowieczeństwo i podobieństwo do Marlowa. Nie mógł z nimi się cieszyć, zejść na brzeg, bo przeciekały rury a łajba musiał płynąć w górę rzeki. Musiał też doglądać nowego palacza pracującego w kotłowni. Był to Murzyn i powinien skakać teraz z innymi po brzegu. Nauczono go jednak zawodu i pracował dla nich. Śledził on zegary ciśnieniomierza i temperatury kotła. Miał w wardze krążek z kości słoniowej.
W odległości ponad 50 mil od Kurtza dotarli do szopy. Był tam przygotowany zapas drewna opałowego dla parowca. Była też kartka, aby zabrali drewno, śpieszyli się i zbliżali powoli. Szopa była zarośnięta wokół, a w środku zaniedbana. Leżała tam książka niejakiego Towsena o badaniach marynarskich. Marlow czytał tę książkę bez wiary, ale udało mu się zapomnieć o problemach. Na marginesach książki widział zapiski zaszyfrowane. Nie wierzył własnym oczom. Załadowali drewno i dyrektor dał znać, by płynęli dalej.
Streszczenie
Oprac.Części 1-2Części 2-3Interpr./Char.