Lubicz: Wołodyjowski pojedynkuje się z Kmicicem, który porwał Oleńkę z Wodoktów, a potem bronił się w domu przed szlachtą i groził wysadzeniem się |
Rozdział 7 (…)
– Do Lubicza ją porwał. Przeszli bagnami, by przez Wołmontowicze nie przechodzić.
– Do Lubicza? – pytał ze zdziwieniem pan Wołodyjowski. – Cóż on się tam myśli bronić? Przecie Lubicz nie forteca?
– W siłę, widać, ufa. Ludzi przy nim ze dwieście! Pewnie też dostatki chce z Lubicza zabrać; wozy mają ze sobą i koni luźnych kupę. Musiał nie wiedzieć o powrocie naszym z wojska, bo śmiało sobie poczyna.
– Dobra nasza! – rzekł pan Wołodyjowski. – To nam się nie wymknie.
Strzelby ile u was?
– U nas, Butrymów, sztuk ze trzydzieści, u Domaszewiczów dwa razy tyle.
– Dobrze. Niech pięćdziesiąt ludzi ze strzelbami ruszy pod waszecią bronić przepraw na bagnach – żywo! Reszta pójdzie ze mną. O siekierach pamiętać!
– Wedle rozkazu!
Uczynił się ruch; mały oddział ruszył truchtem ku bagnom pod Józwą Beznogim.
(…)
Po chwili wszyscy zebrali się pod głównymi drzwiami i wnet wieść, że Kmicic chce się prochami wysadzić, rozniosła się na wszystkie strony. Stali tedy jak w kamienie zmienieni ze zgrozy; tymczasem pan Wołodyjowski podniósł głos i mówił wśród ciszy grobowej:
– Wszystkich tu obecnych waszmościów biorę na świadki, żem pana Kmicica, chorążego orszańskiego, wyzwał na bitwę samowtór i to mu przyrzekłem, iż jeśli mnie położy, odjedzie wolno, nie doznając w tym od waszmościów przeszkody, co mu na rękojeściach zaprzysiąc musicie na Boga Najwyższego i święty Krzyż…
– Poczekajcie jeno! – zawołał Kmicic – wolno ze wszystkimi ludźmi odjadę i pannę ze sobą zabiorę.
– Panna tu zostanie – odparł pan Wołodyjowski – a ludzie w jasyr do szlachty pójdą.
– Nie może być!
– To się prochami wysadzaj! Już my jej odżałowali, a co do ludzi, to się ich spytaj, co wolą…
Nastała znów cisza.
– Niechże tak będzie – rzekł po chwili Kmicic. – Nie dziś ją porwę, to za miesiąc. Nie skryjecie jej ni pod ziemią! Przysięgajcie!
– Przysięgajcie! – powtórzył pan Wołodyjowski.
– Przysięgamy na Boga Najwyższego i święty Krzyż. Amen!
– No, wychodź, wychodź waść! – rzekł pan Michał.
– Pilno waszmości na tamten świat?
– Dobrze, dobrze! jeno prędzej.
(…)
Ten zaś bawił się okrutnie, jak kot z myszą – i pozornie coraz niedbalej robił szablą. Lewą rękę wysunął zza pleców i wsunął w kieszeń hajdawerów. Kmicic pienił się, rzęził, na koniec chrapliwe słowa wyszły mu z gardzieli przez zaciśnęte usta:
– Kończ… waść!… wstydu… oszczędź!…
– Dobrze! – rzekł Wołodyjowski.
Dał się słyszeć świst krótki, straszny, potem stłumiony krzyk… jednocześnie Kmicic rozłożył ręce, szabla wypadła mu z nich na ziemię… i runął twarzą do nóg pułkownika…
– Żyje! – rzekł Wołodyjowski – nie padł na wznak! |
Wodokty: oświadczyny Wołodyjowskiego zostały odrzucone przez Oleńkę. W drodze powrotnej spotkał Charłampa, który przywiózł listy zapowiednie dla Wołodyjowskiego i Kmicica.
Lubicz: Wołodyjowski wręczył list zapowiedni Kmicicowi. |
(…)
– Moja mościa panno! – mówił klęcząc. – Dziedziczyłem chorągiew po twoim dziadku, dozwólże mi i wnuczkę odziedziczyć. Zdaj mnie opiekę nad sobą, dozwól pokosztować słodkości wzajemnego afektu, weź mnie za stałego opiekuna, a będziesz i spokojna, i bezpieczna, bo choć odjadę na wojnę, samo imię bronić cię będzie.
Panna zerwała się z krzesła i słuchała ze zdumieniem pana Wołodyjowskiego, a on tak jeszcze mówił dalej:
– Ubogim żołnierz, alem szlachcic i człek uczciwy, i na to ci przysięgam, że ni na mojej tarczy, ni na moim sumieniu najmniejszej plamy nie znajdziesz. Grzeszę może pośpiechem, ale i to wyrozumiej, bo mnie ojczyzna woła, której dla ciebie nawet nie odstąpię… Nie pocieszysz że mnie? nie dodasz otuchy? nie rzekniesz dobrego słowa?
– Waćpan żądasz ode mnie niepodobieństwa… Na Boga! Nie może to być! – odpowiedziała ze strachem Oleńka.
– Od twojej woli zależy…
– Właśnie dlatego wręcz waćpanu odpowiadam: nie!
(…)
Pan Charłamp wyjął pismo z małą pieczęcią radziwiłłowską, a pan Wołodyjowski otworzył i zaczął czytać:
“Mości panie pułkowniku Wołodyjowski!
Znając szczerą Waćpana służenia ojczyźnie intencję posyłam Ci list zapowiedni, abyś zaciąg czynił, i nie tak, jako się zwyczajnie czyni, ale z pilnością wielką, bo periculum in mora. Chceszli nas uradować, to niechże chorągiew na koniec lipca, najdalej na pół sierpnia będzie już na nogach i do pochodu gotowa. Kłopotliwo nam to, skąd Waszmość koni dobrych weźmiesz, zwłaszcza że i pieniędzy posyłamy skąpo, gdyż więcej na panu podskarbim, po staremu nam nieprzyjaznym, nie mogliśmy wydębić. Połowę z tych pieniędzy panu Kmicicowi J. M. P. oddaj, dla którego pan Charłamp także list zapowiedni wiezie. Spodziewamy się po nim, iż gorliwie nam w tym usłuży. Ale że uszu naszych doszła wieść o jego swawolach w Upickiem, tedy najlepiej Waćpan list dla niego przeznaczony od Charłampa odbierz i sam uznaj, czy mu go oddać. Jeślibyś uważał zbytnie na nim gravamina, hańbę czyniące, tedy nie oddawaj! obawiamy się bowiem, aby nieprzyjaciele nasi, jako pan podskarbi i pan wojewoda witebski, krzyków nie podnieśli, że podobne funkcje niegodnym osobom powierzamy. Gdybyś jednak, uznawszy, że tam nic wielkiego nie ma, list oddał, niechże się Kmicic stara największą w służbie usilnością winy swe zmazać, a na żadne terminy w sądach nie staje, bo on do naszej, hetmańskiej, należy inkwizycji i my go sądzić będziem, nikt inny, ale po funkcji spełnionej. Polecenie to nasze uważaj W. Mość zarazem za dowód zaufania, jakie w rozumie i wiernych służbach W. Mości pokładamy.
Janusz Radziwiłł,
książę na Birżach i Dubinkach,
wojewoda wileński.”
(…)
Rozdział 8
– Zali mnie czas jeszcze na tę drogę wracać? Tyle terminów na mnie czeka! Z łoża trzeba do sądu zaraz… Chybabym stąd uciekał, a tego nie chcę. Tyle terminów! A co sprawa, to i wyrok pewny na potępienie.
– Ot, tu jest na to lekarstwo! – rzekł pan Wołodyjowski wydobywając list zapowiedni.
– List zapowiedni! – wykrzyknął Kmicic – dla kogo?
– Dla waćpana. A teraz wiedz, że mając funkcję wojskową, nie potrzebujesz do żadnych sądów stawać, bo do hetmańskiej inkwizycji należysz; słuchaj zaś, co książę wojewoda mi pisze.
Tu pan Wołodyjowski odczytał Kmicicowi prywatny list Radziwiłła, odetchnął, ruszył wąsikami i rzekł:
– Owóż, jak waćpan widzisz, ode mnie zależy: albo ci list zapowiedni oddać, albo go schować.
Niepewność, trwoga i nadzieja odbiły się na twarzy Kmicica.
– A waćpan co uczynisz? – pytał cichym głosem.
– A ja waszmości list oddaję – rzekł pan Wołodyjowski
Kmicic nic zrazu nie odrzekł, głowę opuścił na poduszki i patrzył czas jakiś w pułap. Nagle oczy poczęły mu wilgotnieć i goście nieznani w tych oczach, łzy, zawisły na rzęsach. |
Kiejdany: pałac Radziwiłłów, gdzie zjechało się wojsko z Litwy, ale też z całej Polski w nadziei na to, że Janusz zajmie się rozprawą ze Szwedami, którzy rozbili już w Wielkopolsce pospolite ruszenie szlachty. |
Rozdział 12
– Przy tym jeszcze i to wam powiem – rzekł Wołodyjowski – że skoro się tu szlachta ruszy, to się kupa ludzi zbierze, byle pieniędzy nie zabrakło, bo to rzecz najważniejsza.
– Na Boga, nie chcę pospolitaków! – zakrzyknął pan Stanisław. – Jan i jegomość pan Zagłoba znają już mój sentyment, a waszmości powiem, że wolę być ciurą w regularnej chorągwi niż hetmanem nad całym pospolitym ruszeniem.
– Tutejszy lud mężny – odrzekł pan Wołodyjowski – i bardzo sprawny. Mam tego przykład z mego zaciągu. Nie mogłem pomieścić wszystkich, którzy się garnęli, a między tymi, których przyjąłem, nie masz i jednego takiego, co by poprzednio nie służył. Pokażę waściom tę chorągiewkę i upewniam, że gdybyście nie wiedzieli ode mnie, to byście nie poznali, że to nie starzy żołnierze. Każden bity i kuty w ogniu jak stara podkowa, a w szyku stoją jako triarii rzymscy. Nie pójdzie z nimi tak łatwo Szwedom jak pod Ujściem z Wielkopolanami.
– Mam nadzieję, że to Bóg wszystko jeszcze odmieni – rzekł Skrzetuski.
– Mówią, że Szwedzi dobrzy pachołkowie, ale przecie nigdy nie mogli naszym wojskom komputowym wytrzymać. Biliśmy ich zawsze – to już wypróbowana rzecz – biliśmy ich nawet wtedy, gdy im przywodził największy wojownik, jakiego kiedykolwiek mieli.
– Co prawda, to okrutniem ciekawy, co też umieją – odpowiedział pan Wołodyjowski – i gdyby nie to, że dwie inne wojny jednocześnie ojczyznę gnębią, wcale bym się o tę szwedzką nie rozgniewał. Próbowaliśmy i Turków, i Tatarów, i Kozaków, i Bóg wie nie kogo – godzi się teraz Szwedów popróbować. W Koronie z tym tylko może być kłopot, że wszystkie wojska z hetmanami na Ukrainie zajęte. Ale tu, widzę już, co się stanie. Oto książę wojewoda dotychczasową wojnę panu podskarbiemu Gosiewskiemu, hetmanowi polnemu, zostawi, a sam się Szwedami szczerze zajmie. Ciężko będzie, prawda! Wszelako miejmy nadzieję, że Pan Bóg pomoże.
– Jedźmy tedy nie mieszkając do Kiejdan! – rzekł pan Stanisław. |
Kiejdany: pułkownicy rozmawiają na temat przedsięwzięć Radziwiłła |
Rozdział 12
(…)- Oj, to! oj, to! – rzekł Zagłoba zacierając dłonie. – Przyschło już niemało krwi szwedzkiej na moich rękach i jeszcze niemało przyschnie… Niewielu już tych starych żołnierzy żyje, którzy mnie pod Puckiem i pod Trzcianą pamiętają; ale ci, którzy dotąd żyją, nigdy nie zapomną.
– A książę Bogusław tu jest? – pytał Wołodyjowski.
– A jakże. Prócz tego dziś spodziewamy się jakichś wielkich gości, bo pokoje górne wyprzątają, a wieczorem ma być bankiet w zamku. Wątpię, Michale, czy się dziś do księcia dostaniesz.
– Samże on mnie na dziś wezwał.
– To nic, ale okrutnie zajęty… Przy tym… nie wiem, czy mogę waszmościom o tym mówić… wszelako za godzinę i tak wszyscy o tym wiedzieć będą… więc powiem… Tu się nadzwyczajne jakieś rzeczy dzieją…
– Co takiego? co takiego? – pytał Zagłoba.
– Owóż trzeba waćpanom wiedzieć, że przed dwoma dniami przyjechał tu pan Judycki, kawaler maltański, o którym musieliście słyszeć.
– A jakże – rzekł Jan – wielki to rycerz!
– Zaraz zaś po nim nadjechał i pan hetman polny Gosiewski. Dziwiliśmy się wielce, bo wiadoma rzecz, w jakiej emulacji i nieprzyjaźni pan hetman polny żyje z naszym księciem. Niektórzy tedy cieszyli się, że zgoda nastąpiła między panami, i mówili, że to ją właśnie inkursja szwedzka sprowadziła. Sam tak myślałem; tymczasem wczoraj zamknęli się we trzech na naradę, pozamykali wszystkie drzwi, nikt nic nie mógł słyszeć, o czym radzili; jeno pan Krepsztuł, któren wartę za drzwiami trzymał, mówił nam, że okrutnie głośno rozprawiali, a zwłaszcza hetman polny. Później sam książę odprowadził ich do komnat sypialnych, a w nocy, imainujcie sobie (tu pan Charłamp zniżył głos), wartę każdemu przy drzwiach postawili.
Pan Wołodyjowski aż się zerwał z miejsca.
– Na Boga! nie może być!
– A przecież tak jest… Przy jednych i przy drugich drzwiach Szkoci z rusznicami stoją i mają rozkaz pod gardłem nikogo nie wpuszczać i nie wypuszczać…
Rycerze spoglądali na się w zdumieniu, a pan Charłamp nie mniej był zdumiony własnymi słowami i patrzył na nich wytrzeszczając oczy, jakoby czekał od nich wyjaśnienia zagadki.
gębę dmuchać, choć nie neguję, żem się do takiej persony mówić nie spodziewał.
(…)
Było coś tak wielkiego w tej postaci, że patrzącym na nią rycerzom wydawało się, iż nie tylko owa komnata, ale i cały zamek dla niej za ciasny; jakoż nie myliło ich pierwsze wrażenie, albowiem siedział przed nimi Janusz Radziwiłł, książę na Birżach i Dubinkach, wojewoda wileński i hetman wielki litewski, pan tak potężny i dumny, że mu było w całej niezmiernej fortunie, we wszystkich godnościach, ba! nawet na Żmudzi i w Litwie za ciasno.
Młodszy jego towarzysz, w długiej peruce i w cudzoziemskim stroju, był to książę Bogusław, stryjeczny Janusza, koniuszy Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Przez chwilę szeptał on jeszcze coś do ucha hetmana, na koniec rzekł głośno:
– Zostawiam więc swój podpis na dokumencie i wyjeżdżam.
– Skoro nie może być inaczej, to jedź wasza książęca mość – rzekł Janusz – choć wolałbym, żebyś został, bo nie wiadomo, co się stać może.
– Wasza książęca mość obmyśliłeś wszystko jak należy, zaś tam pilniej trzeba w sprawy wejrzeć, a zatem Bogu waszą książęcą mość polecam.
– Niech Bóg ma w opiece cały nasz dom i chwały mu przyczyni.
– Adieu, mon frére.
– Adieu. |
Kiejdany: Kmicic składa przysięgę wierności księciu |
Rozdział 13 (…)
To rzekłszy Kmicic spojrzał oczyma pełnymi ognia na księcia i aż strwożył się zmianą, jaka nagle zaszła w jego twarzy. Twarz ta była czerwona, żyły na niej nabrały, krople potu gęsto osiadły na wyniosłym czole, a oczy rzucały blask niezwykły.
– Co waszej książęcej mości jest? – pytał niespokojnie rycerz.
– Nic, nic!…
Radziwiłł wstał, ruszył spiesznym krokiem do klęcznika i zerwawszy z niego krucyfiks począł mówić gwałtownym, przytłumionym głosem:
– Na ten krzyż przysięgnij, że mnie nie opuścisz do śmierci!…
Mimo całej gotowości i zapału Kmicic spoglądał przez chwilę na niego ze zdumieniem.
– Na tę mękę Chrystusa… przysięgnij!… – nalegał hetman.
– Na tę mękę Chrystusa… przysięgam! – rzekł Kmicic kładąc palce na krucyfiksie.
– Amen! – dodał uroczystym głosem książę.
Echo wysokiej komnaty powtórzyło gdzieś pod sklepieniem: “Amen” i nastała długa cisza. Słychać było tylko oddech potężnej radziwiłłowskiej piersi. Kmicic nie odrywał od hetmana zdumionych oczu.
– Teraz jużeś mój… – rzekł wreszcie książę.
– Zawszem do waszej książęcej mości należał – odparł skwapliwie młody rycerz – ale racz mi wasza książęca mość powiedzieć, racz mnie objaśnić, co się dzieje? Dlaczego wasza książęca mość wątpiłeś o tym? Czyli grozi co dostojnej osobie? Aza zdrada jaka, jakowe machinacje zostały odkryte?
– Zbliża się czas próby – rzekł ponuro książę – a co do nieprzyjaciół nie wieszli to, że pan Gosiewski, pan Judycki i pan wojewoda witebski radzi by mnie na dno przepaści pogrążyć? Tak jest! Wzmaga się nieprzyjaciel domu mego, szerzy się zdrada i grożą klęski publiczne. Dlatego mówię: zbliża się czas próby…
Kmicic zamilkł, ale ostatnie słowa księcia nie rozproszyły ciemności, jakie obsiadły jego umysł, i próżno pytał sam siebie, co może grozić w tej chwili potężnemu Radziwiłłowi? Wszakże stał na czele większych sił niż kiedykolwiek. W samych Kiejdanach i w okolicy stało tyle wojska, że gdyby był książę miał podobną potęgę, zanim pod Szkłów ruszył, los całej wojny wypadłby niezawodnie inaczej.
Gosiewski i Judycki byli mu wprawdzie niechętni, ale obydwóch miał w ręku i pod wartą, a co do wojewody witebskiego, zbyt to był cnotliwy człowiek, zbyt dobry obywatel, aby w przeddzień nowej wyprawy przeciw nieprzyjaciołom można się było obawiać z jego strony jakichkolwiek przeszkód i machinacji.
– Bóg widzi, nic nie rozumiem! -zakrzyknął Kmicic nie umiejący w ogóle utrzymać swoich myśli.
– Dziś jeszcze zrozumiesz wszystko – odparł spokojnie Radziwiłł. |
Kiejdany: Radziwiłł poznaje Oleńkę i jej rodzinę, którą nakazał przywieźć |
Rozdział 13 (…)
Tymczasem książę, miecznik i Kmicic skończyli rozmowę i poczęli się zbliżać. Dziewczyna nakryła oczy powiekami i podniosła tak ramiona jak ptak skrzydła, kiedy chce głowę między nimi ukryć. Była zupełnie pewna, że idą ku niej. Nie patrząc widziała ich, czuła, że są bliżej i bliżej, że już nadchodzą, że zatrzymali się. Tak była tego pewną, że nie podnosząc powiek wstała nagle i złożyła głęboki ukłon księciu.
On zaś istotnie stał już przed nią i przemówił:
– Na mękę Pańską!… Teraz się młodemu nie dziwię, bo cudnie to kwiecie rozkwitło… Witam cię, moja panienko, witam z całego serca i duszy kochaną wnuczkę mojego Billewicza. Poznajeszże mnie? – Poznaję, wasza książęca mość! – odrzekła dziewczyna.
– A ja bym cię nie poznał, bom cię jeszcze młódką nierozkwitłą ostatni raz widział, nie w tej ozdobie, w jakiej teraz chodzisz… Podnieś no jeno one firanki z oczu… Dla Boga! szczęśliwy nurek, który taką perłę wyłowi; nieszczęsny, który ją miał i stracił… Owóż stoi tu przed tobą taki desperat w osobie tego kawalera. Poznajeszże i jego?
– Poznaję – szepnęła Oleńka nie podnosząc oczu.
– Wielki to grzesznik i do spowiedzi ci go przyprowadzam… Zadaj mu pokutę, jaką chcesz, ale rozgrzeszenia nie odmawiaj, żeby go desperacja do cięższych jeszcze grzechów nie przywiodła.
Tu książę zwrócił się do pana miecznika i do pani Wojniłłowiczowej:
– Zostawmy młodych, mościwi państwo, bo nie wypada przy spowiedzi asystować, a mnie i moja wiara tego zakazuje.
Po chwili pan Andrzej i Oleńka zostali sami.
Serce jej tłukło się w piersi jak w gołębiu, nad którym jastrząb zawisnął, a i on był wzruszony. Opuściła go zwykła śmiałość, porywczość i pewność siebie. Przez długi czas milczeli oboje.
Nareszcie on pierwszy ozwał się niskim, przytłumionym głosem:
– Nie spodziewałaś się mnie widzieć, Oleńka?
– Nie – szepnęła dziewczyna. |
Kiejdany: Janusz Radziwiłł wznosi toast za Karola Gustawa króla Szwecji i… Polski |
Rozdział 13 (…)
Twarz księcia była w tej chwili po prostu straszna, bo nie blada, ale sina i wykrzywiona jak konwulsją uśmiechem, który książę usiłował na usta przywołać. Oddech jego, zwykle krótki, stał się jeszcze krótszy, szeroka pierś wzdymała się pod złotogłowiem, a oczy nakrył do połowy powiekami i zgroza jakaś była w tej potężnej twarzy, i lodowatość, jakie bywają w krzepnących rysach w chwili skonu.
– Co jest księciu? co tu się dzieje? – szeptano naokół niespokojnie.
I złowrogie przeczucie ścisnęło wszystkie serca; trwożliwe oczekiwanie osiadło na obliczach.
On tymczasem mówić począł krótkim, przerywanym przez astmę głosem:
– Mości panowie!… Wielu spomiędzy was… zdziwi… albo zgoła przestraszy ten toast… ale… kto mi ufa i wierzy… kto prawdziwie chce dobra ojczyzny… kto wiernym mojego domu przyjacielem… ten go wzniesie ochotnie… i powtórzy za mną:
– Vivat Carolus Gustavus rex… od dziś dnia łaskawie nam panujący!
– Vivat! – powtórzyli dwaj posłowie Loewenhaupt i Shitte oraz kilkunastu oficerów cudzoziemskiego autoramentu.
Lecz w sali zapanowało głuche milczenie. Pułkownicy i szlachta spoglądali na siebie przerażonym wzrokiem, jakby pytając się wzajem, czy książę zmysłów nie utracił. Kilka głosów ozwało się wreszcie w różnych miejscach stołu:
– Czy my dobrze słyszym? Co to jest?
Potem znów nastała cisza.
Zgroza niewypowiedziana w połączeniu ze zdumieniem odbiła się na twarzach i oczy wszystkich znów zwróciły się na Radziwiłła, a on stał ciągle i oddychał głęboko, rzekłbyś: niezmierny jakiś ciężar zrzucił z piersi. Barwa wracała mu z wolna na twarz; następnie zwrócił się do pana Komorowskiego i rzekł:
– Czas promulgować ugodę, którąśmy dziś podpisali, aby ichmościowie wiedzieli, czego się mają trzymać. Czytaj wasza miłość!
Komorowski wstał, rozwinął leżący przed sobą pargamin i począł czytać straszną ugodę rozpoczynającą się od słów:
“Nie mogąc lepiej i dogodniej postąpić w najburzliwszym teraźniejszym rzeczy stanie, po utraceniu wszelkiej nadziei na pomoc najjaśniejszego króla, my, panowie i stany Wielkiego Księstwa Litewskiego, koniecznością zmuszeni, poddajemy się pod protekcję najjaśniejszego króla szwedzkiego na tych warunkach:
1) Łącznie wojować przeciw wspólnym nieprzyjaciołom, wyjąwszy króla i Koronę Polską.
2) Wielkie Księstwo Litewskie nie będzie do Szwecji wcielone, lecz z nią takim sposobem połączone, jak dotąd z Koroną Polską, to jest, aby naród narodowi, senat senatowi, a rycerstwo rycerstwu we wszystkim było równe.
3) Wolność głosu na sejmach nikomu nie ma być bronioną.
4) Wolność religii ma być nienaruszona…” |
Kiejdany: zebrani na uczcie pułkownicy i szlachta dzielą się na zwolenników Radziwiłła i przeciwników układu ze Szwedami |
Rozdział 13 (…)
– Nie czyń tego! Zmiłuj się nad nami!
Radziwiłł podniósł swoją potężną głowę i błyskawice gniewu poczęły przelatywać mu po czole; nagle wybuchnął:
– Waszmościomże to przystoi pierwszym dawać przykład niekarności? Wojskowymże to przystoi wodza, hetmana, odstępować i protestację zanosić? Wy to chcecie być moim sumieniem? Wy chcecie uczyć mnie jak dla dobra ojczyzny postąpić należy? Nie sejmik to i nie na wota was tu wezwano, a przed Bogiem ja biorę odpowiedzialność!
I dłonią uderzył się w pierś szeroką poglądając iskrzącym wzrokiem na żołnierzy, a po chwili zakrzyknął:
– Kto nie ze mną, ten przeciw mnie! Znałem was, wiedziałem, co będzie!…
A wy wiedzcie, że miecz wisi nad waszymi głowami!..
– Mości książę! hetmanie nasz! – błagał stary Stankiewicz – zmiłuj się nad sobą i nad nami!
Lecz dalsze jego słowa przerwał Stanisław Skrzetuski, który porwawszy się obu rękoma za włosy, począł wołać rozpaczliwym głosem:
– Nie błagajcie go, to na nic! On tego smoka od dawna w sercu hodował!… Biada ci, Rzeczpospolito! Biada nam wszystkim!
– Dwóch dygnitarzy na dwóch krańcach Rzeczypospolitej zaprzedaje ojczyznę! – ozwał się Jan. – Przekleństwo temu domowi, hańba i gniew boży!
Słysząc to pan Zagłoba otrząsnął się ze zdumienia i wybuchnął:
– Pytajcie się go, jakie korupcje wziął od Szweda? Ile mu wyliczono? Co mu jeszcze obiecano? Mości panowie, oto Judasz Iskariota! Bodajeś konał w rozpaczy! bodaj ród twój wygasł! bodaj diabeł duszę z ciebie wywlókł… zdrajco! zdrajco! po trzykroć zdrajco!
Wtem Stankiewicz w uniesieniu rozpaczy wyciągnął pułkownikowską buławę zza pasa i cisnął ją z trzaskiem do nóg księcia. Drugi cisnął Mirski, trzeci Józefowicz, czwarty Hoszczyc, piąty, blady jak trup pan Wołodyjowski, szósty Oskierko – i toczyły się po podłodze buławy, a jednocześnie w tej lwiej jaskini, lwu do oczu, coraz więcej ust powtarzało straszliwy wyraz:
– Zdrajca!… zdrajca!…
Wszystka krew napłynęła do głowy dumnemu magnatowi; zsiniał, rzekłbyś: za chwilę zwali się trupem pod stół.
– Ganchof i Kmicic do mnie!… – ryknął straszliwym głosem.
W tej chwili czworo podwoi wiodących do sali rozwarło się naraz z łoskotem i oddziały szkockiej piechoty wkroczyły groźne, milczące, z muszkietami w ręku. Od głównych drzwi wiódł je Ganchof.
– Stój! – krzyknął książę.
Po czym zwrócił się do pułkowników:
– Kto za mną, niech przejdzie na prawą stronę sali!
– Ja żołnierz, hetmanowi służę!… Bóg niech mnie sądzi!.. – rzekł Charłamp przechodząc na prawą stronę.
– I ja! – dodał Mieleszko. – Nie mój będzie grzech! |
Kiejdany: Kmicic rozmawia z ukochaną, ale rozmowę przerywa toast księcia |
Rozdział 13 (…)
Kmicic od pierwszej chwili, w której książę wzniósł toast na cześć Karola Gustawa, zerwał się wraz ze wszystkimi z miejsca, oczy postawił w słup i stał jak skamieniały, powtarzając zbladłymi wargami:
– Boże!… Boże!… Boże!… com ja uczynił?..
Wtem głos cichy, ale dla jego ucha wyraźny, zaszeptał blisko:
– Panie Andrzeju!…
On chwycił się nagle rękoma za włosy:
– Przeklętym na wieki!… Bogdaj mnie ziemia pożarła!..
Na twarzy Billewiczówny wystąpiły płomienie, a oczy jak gwiazdy jasne utkwiła w Kmicicu:
– Hańba tym, którzy przy hetmanie stają!… Wybieraj!… Boże wszechmogący!… Co waćpan czynisz?!… Wybieraj!…
– Jezu! Jezu! – zakrzyknął Kmicic.
Tymczasem sala rozległa się okrzykami, inni właśnie rzucali buławy pod nogi księcia, ale Kmicic nie przyłączył się do nich; nie ruszył się i wówczas, gdy książę zakrzyknął: “Ganchof i Kmicic do mnie!” – ani gdy piechota szkocka weszła już do sali – i stał targany boleścią i rozpaczą, z obłąkanym wzrokiem, z zsiniałymi usty.
Nagle zwrócił się do Billewiczówny i wyciągnął do niej ręce:
– Oleńka!… Oleńka!… – powtórzył z jękiem żałosnym, jak dziecko, które krzywda spotyka.
Lecz ona cofnęła się ze wstrętem w twarzy i zgrozą.
– Precz… zdrajco! – odpowiedziała dobitnie. |
Kiejdany: książę przekonuje Kmicica o słuszności swojej decyzji |
Rozdział 14 (…)
– Dokąd wasza książęca mość dążysz?… Czego chcesz?…
– Chcę… korony! – zakrzyknął Radziwiłł.
– Jezus Maria!…
Nastała chwila głuchej ciszy – jeno puszczyk na wieży zamkowej począł się śmiać przeraźliwie.
– Słuchaj – rzekł książę – czas powiedzieć ci wszystko… Rzeczpospolita ginie… i zginąć musi. Nie masz dla niej na ziemi ratunku. Chodzi o to, by naprzód ten kraj, tę naszą ojczyznę bliższą, ocalić z rozbicia… a potem… potem wszystko odrodzić z popiołów, jako się feniks odradza… Ja to uczynię… i tę koronę, której chcę, włożę jako ciężar na głowę, by z onej wielkiej mogiły żywot nowy wyprowadzić… Nie drżyj! ziemia się nie rozpada, wszystko stoi na dawnym miejscu, jeno czasy nowe przychodzą… Oddałem ten kraj Szwedom, aby ich orężem drugiego nieprzyjaciela pohamować, wyżenąć go z granic, odzyskać, co stracone, i w jego własnej stolicy mieczem traktat wymusić… Słyszysz ty mnie? Ale w onej skalistej, głodnej Szwecji nie masz dość ludzi, dość sił, dość szabel, aby tę niezmierną Rzeczpospolitą zagarnąć. Mogą zwyciężyć raz i drugi nasze wojsko; utrzymać nas w posłuszeństwie nie zdołają… Gdyby każdym dziesięciu ludziom tutejszym dodać za strażnika jednego Szweda, jeszcze by dla wielu dziesiątków strażników nie stało… I Karol Gustaw wie o tym dobrze, i nie chce, i nie może zagarnąć całej Rzeczypospolitej…
(…)
– Idź! opuść mnie! rzuć mi buzdygan pod nogi! – złam przysięgę! przezwij zdrajcą!… Niech w tej koronie cierniowej, którą mi na głowę włożono, żadnego ciernia nie zbraknie! Zgubcie kraj, pogrążcie go w przepaść, odtrąćcie rękę, która go zbawić może, i na sąd boży idźcie… Tam niechaj nas rozsądzą…
Kmicic rzucił się na kolana przed Radziwiłłem.
– Mości książę! ja z tobą do śmierci! ojcze ojczyzny! zbawco!
Radziwiłł złożył mu obie ręce na głowie i znów nastała chwila milczenia.
Jeno puszczyk śmiał się ciągle na wieży.
– Wszystko otrzymasz, czegoś pragnął i pożądał – rzekł uroczyście książę. – Nic cię nie minie, a więcej spotka, niż ci ojciec i matka życzyli… Wstań, przyszły hetmanie wielki i wojewodo wileński!… |